+4
adamek 21 lipca 2017 19:03


Wjeżdżamy głębiej w przepiękne góry. Droga wije się przez wzgórza, kręci przez małe miasteczka i wsie z zabójczym widokiem na ośnieżone szczyty Kaukazu w oddali. Mijamy region Areni słynący z winnic. Rok temu nie przypadły nam do gustu, więc nie zatrzymujemy się na dłużej. Naszym ostatnim przystankiem na drodze na południe ma być klasztor Norawank. Tym razem jedziemy sami i co chwila zatrzymujemy się aby podziwiać przepiękne widoki. Z przodu, z tyłu, po bokach. Obłędne, górskie krajobrazy Armenii atakują nas z każdej strony.





W końcu zjeżdżamy z głównej drogi na Norawank. Przed nami 8 kilometrów w głąb kanionu. Krajobrazy zaczynają tu przypominać Park Narodowy Zion Canyon na Zachodzie USA. Do tego ta przepiękna pogoda, wróciło słońce. Początkowo droga prowadzi przez wąski, zacieniony kanion, potem droga się poszerza i zalewa ją światło. Wjeżdżamy do szerokiej doliny porośniętej niewysokimi wysuszonymi krzakami. Na jej końcu pojawiają się czerwone skały – to znak, że jesteśmy już niedaleko. Na koniec droga wije się stromo do góry. Trochę machania dźwignią zmiany biegów i jesteśmy pod klasztorem. Niewiele zmieniło się przez rok. Ten sam pan parkingowy, ta sama cisza i spokój. Piękno klasztoru na tle majestatycznych gór. Całość wydaje się wprost opuszczona. Nawet jeżeli ktoś tu mieszka i służy, to chyba robi wszystko aby nie rzucać się w oczy.







Wycieczka po klasztorze to wspaniałe przeżycie. Nie trzeba być wierzącym aby ciarki przeszły na odgłos wiatru gwiżdżącego gdzieś po otwartych przestrzeniach kościoła. Na widok cieniutkich świec płonących lekko w mroku głęboko w świątyni. Od chłodu kamiennych, wilgotnych ścian. Wystarczy dotknąć chaczkarów aby poczuć ich magię. Historię tego miejsca zapisaną w kamieniu. Której nie zniszczyły najazdy, pożary, trzęsienia ziemi. Teraz jedyne co może im zaszkodzić to najazd turystów, którzy będą chcieli scyzorykami wyryć w nich „Sasza i Dasza 2015”. W ten głupi sposób próbować zaistnieć w historii. Na szczęście kamień wydaje się cały czas twardszy niż ludzka głupota. Będąc tu trzeba dotknąć chaczkarów, pogładzić krawędzie rzeźbionych portali, płyt. Poczuć kamień, historię. Stać się częścią tego miejsca.



lubię popatrzeć na Norawank z góry. Przechodzę ścieżką przez ogrody, przeskakuję niski murek i wspinam się zboczem w górę. Przeskakuję kamienie, przechodzę wyżej, kręcę pomiędzy głazami i po chwili marszu pod górę, ląduje na półce skalnej z której rozciąga się przepiękny widok na klasztor, cały wąwóz i boskie góry po jego obu stronach. Jedno z tych miejsc, w których można by spędzić cały dzień. Wystarczy siedzieć i patrzeć. Najciekawsze, że ten widok się nie nudzi. Za każdym razem można dostrzec coś nowego, coś innego. Prześliczne góry i ten klasztor. Z jednej strony doskonale komponujący się z otoczenie, z drugiej odcinający się od niego – jakby robiony na pokaz, żeby każdy go widział. A jest na co popatrzeć. Aż szkoda jechać dalej.







Niechętnie opuszczamy Norawank. Jedyne pocieszenie to to, że zaraz coś zjemy. Jest już późne popołudnie a my jedziemy tylko na porannym chaczapuri. Znajdujemy w pobliżu coś w rodzaju gospody. Oczywiście jest pusta. Menu oczywiście nie ma, więc mówimy co chcemy: szaszłyki z baraniny, lawasz, ser, zioła, sałatka. Do tego oczywiście kawa po ormiańsku – mała, gęsta od fusów plujka. Siadamy na tarasie nad szumiącą rzeką, z widokiem na pobliskie wzgórza i czekamy podekscytowani na jedzenie. Słońce chowa się za ścianami kanionu, więc ogrzewamy się aromatyczną, gęstą kawą. Nareszcie wjeżdża ciepły chlebek. Jego niesamowity, nieco węglowy smak jest nie do pobicia. Do tego słony biały ser i świeże zioła: estragon, pietruszka, koper, kolendra i dymka. Wszystko w gałązkach, razem z serem ląduje w lawaszu i zawinięte w ustach. Smak Armenii. Kto nie zaznał, nie zrozumie, ale ma szansę nadrobić. Na koniec tłuste, skwierczące kawałki baraniny prosto z rożna. Wszystko tak pyszne, że aż chce się płakać. Ze szczęścia…





Rozleniwieni pysznym obiadem, musimy ruszać dalej. Jedziemy dalej na południe. Mijamy kolejne małe miasteczka i wioski. Asfalt kończy się i znowu zaczyna. Jest już późno, słońce powoli zachodzi. Cienie robią się coraz dłuższe. Widoki coraz piękniejsze. Gdzieś w oddali szczyty otulają szarawe deszczowe chmury. W świetle zachodzącego słońca wszystko naokoło wydaje się złote: trawa, drzewa, góry. Łapiemy ten moment, gdzieś pomiędzy dniem a nocą, kiedy wszystko staje się naraz tak bardzo wyraźne, jasne, żywe. Ze wschodu nadciąga ciemność. W końcu pochłania nas na dobre. Teraz jest tylko czerń, co i raz przecinana przez światełka samochodów. Jedziemy dalej przez noc. Wspinamy się na przełęcze, kręcimy. Mija nas maleńka, pędząca na sygnale karetka – UAZ 452 – która ledwo łamie się na zakrętach. Pędzi tak szybko, że widzimy tylko oddalające się czerwono niebieskie światełka. Są coraz dalej, kręcą na lewo i prawo, do góry, potem dostrzegamy je maleńkie gdzieś daleko przed nami, wspinające się pod kolejną górę. Na zmianę walczymy z ulewnym deszczem i ogromnymi dziurami w drodze. W zasadzie to nie są już dziury, ani nawet ubytki w nawierzchni. Momentami to wyrwy, których w ciemności trudno uniknąć.



Po kilku godzinach, docieramy do celu naszej podróży. Halidzor pojawia się nagle i urywa tą naszą oniryczną nocną jazdę przez podziurawione, kręte góry Armenii. Gospodarz w Harsnadzor wita nas i od razu zaprasza na kolację. Jest sobota wielkanocna i w Armenii już się świętuje. Właśnie odbywa się uroczysta kolacja dla rodziny. Zmęczeni o zdezorientowani, jedyne czego pragniemy to gorący prysznic i ciepłe łóżko, ale przez grzeczność oczywiście nie odmawiamy. Tylko chcemy zostawić rzeczy. Żona gospodarza, prowadzi nas do naszej beczki – tak mieszkamy w beczkach – tyle że na razie w egipskich ciemnościach, wspomaganych jeszcze przez chmury, absolutnie nic nie widać. Kiedy dołączamy do gospodarza, akurat kolacja się kończy. Nic to jednak, kiedy nas widzi, każe synowi przynieść nam z powrotem jedzenie. Trochę nam głupio i bronimy się, że nie trzeba, ale asertywność w Armenii można porównać to tej u babci. No jak tu odmówić obiadku. I kolejnego kotlecika. I kompociku. I deserku…



Na stół wjeżdżają momentalnie pięknie pomalowane jaja wielkanocne, obowiązkowo lawasz, karafka domowego wina i wielkanocny płow, czyli pilaw. Ryż smażony na tłuszczu z orzechami suszonymi morelami, rodzynkami i kawałkami robionego na smalcu kruchego, cieniutkiego ciasta. Zabójczo tłusty, ale i zabójczo smaczny. Gospodarz karze jeść i obiecuje, że doniesie jak czegoś zabraknie. Przy okazji pokazuje stół ze smakołykami i mówi – to wszystko dla was! Naszą uwagę od razu zwracają drożdżowe bułki zawijane z cynamonem i orzechami. Dzielimy się jajkiem i zabieramy do wieczerzy. Wszystko jest tak proste i tak pyszne. Dołącza do nas gospodarz, opowiada o biznesie, tradycjach wielkanocnych, rodzinie. Pyta skąd, po co, dokąd, na jak długo, czy już ślub, dzieci. Mówi, że musimy do niego wrócić za dwa lata. Z dziećmi!



Jest miło, ciepło i rodzinnie. Objadamy się płowem i słodkimi bułkami, które są absolutnym mistrzostwem. Zgadzamy się, że nie mogły być po prostu upieczone, ktoś je zwyczajnie wyczarował. Popijamy je słodkawym czerwonym winem. Naokoło jest już chłodno, jesteśmy wysoko w górach. Ciemno, nie wiemy w zasadzie gdzie jesteśmy. Jadąc po ciemku jedynie wyobrażaliśmy sobie jak wygląda wszystko naokoło. Najlepsze jest to, że jutro obudzimy się i zobaczymy wszystko po raz pierwszy. Jaki to był długi dzień. A jaki niesamowity. Zobaczyliśmy tyle pięknych obrazów, zjedliśmy tyle smacznych rzeczy, spotkaliśmy tylu miłych ludzi. Armenia przywitała nas z otwartymi ramionami!


Chcesz wiecej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/armenia/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz